Godz. 01:00
O tak nieludzkiej porze musieliśmy z Karolą się podnieść. Córka złapała 4 godziny snu, ja niestety może 30 minut. Odprawa zaplanowana na 02:15, sam wylot zaś na 04:15 – wszystko to skutecznie eliminowało euforyczny nastrój przed wyjazdem na Teneryfę.
Godz. 03:30
Odprawa bez historii, siedzimy z Karoliną w Shark Barze, ja piję podwójne espresso, a córka zachwyca się dużym akwarium z rybami.
Godz. 04:30
Start samolotu opóźnia się o kwadrans, czyli tyle co nic. Warunki lotu zgodne ze standardami czarterów, czyli za mało miejsca na nogi dla wysokich (czyli np. mnie) i sporo maluchów, które dość hałaśliwie reagują na wyrównywanie ciśnienia podczas startu i lądowania.
Godz. 09:45 (czasu lokalnego czyli minus 1 godzina do czasu PL)
Lądujemy zgodnie z planem, po prawie 6 godzinach lotu. Karolina zdrzemnęła się trochę, a ja w ogóle. Tak już mam, że nie śpię czasie podróży bez względu na porę. Pierwsze zaskoczenie na miejscu – co prawda 26C, ale słońca nie widać. Transfer autobusem do hotelu zajmuje w sumie (z oczekiwaniem na komplet pasażerów) 1,5 godziny, tak więc o
11:15
dowiadujemy się od hotelowej recepcji, że nasz pokój będzie gotowy na 13:00. Jednak zostajemy „zaobrączkowani” i możemy zrobić rekonesans obiektu. Karola momentalnie odnajduje swój ulubiony zakątek – klatki z papugami i jakimiś innymi ptakami plus króliki plus chodzące luzem 3 kaczki plus naprawdę duże ryby pływające w płytkim stawie. Sam hotel nie jest typem molocha, 3 kondygnacje rozrzucone na dość dużym obszarze. Ludzi dużo, ale tłumów nie ma. Zresztą już po wielu wolnych miejscach w samolocie było widać, że wakacje wchodzą w końcową, schyłkową fazę.
13:00
Mamy pokój, bardzo przyzwoity, z dużym balkonem, do tego salon z narożnikiem (gdzie jest pilot od TV?), ale w dość mocno oddalonym punkcie od recepcji. Przed inicjującym wyjściem na basen, do sejfu upycham laptop, aparat, portfel i telefon. Proces kodowania sejfu wydaje się taki, jak w wielu innych hotelach: karta/klucz plus 4-cyfrowy kod. Mniej więcej po 14-stej bezowocnej próbie idę do recepcji w celu zgłoszenia wady sejfu. Recepcja oznajmia mi jednak, że sejf jest jak najbardziej w porządku, tylko potrzebuję drugiej, dedykowanej karty, żeby z niego skorzystać.
„Świetnie” – pomyślałem – „więc poproszę” – powiedziałem.
„14 Euro na tydzień płatne góry + 5 euro depozytu” – usłyszałem.
Tak więc odbywam 5-minutowy spacer do pokoju po gotówkę i 5 minut z powrotem do recepcji. Uiszczam opłatę 14+5 euro i otrzymawszy upragnioną kartę do sejfu, spostrzegam piloty od TV ułożone po recepcyjną ladą.
„Pewnie są płatne” – pytam z rezygnacją w głosie, widząc siebie maszerującego ponownie na trasie recepcja – pokój – recepcja przez najbliższe 10 minut.
„Nie, nie są” – odpowiada z uśmiechem recepcja.
„Super, zatem poproszę” – wypowiadam z ulgą w głosie.
„Poproszę 20 euro depozytu” – mówi z tym samym uśmiechem recepcja.
„Cholera” – odpowiadam w myślach.
Zdecydowałem, że przynajmniej na czas jakiś wrócę do korzeni, czyli kanały będę przełączał manualnie, każdorazowo podnosząc się z sofy. Zresztą, TV potrzebna jest głównie po prognoz pogody.
15:00
Woda w basenie słona, ale ciepła. Przyjemnie jest tak się wymoczyć po podróży. Punkt 15-sta głos w głośnikach zapowiada standardowe 2-godzinne animacje dla gości. Animatorzy w pomarańczowych koszulkach rozpoczynają rundę po obiekcie i zachęcają wszystkich do wzięcia udziału. Trudno jest mi wyobrazić sobie kogokolwiek z leżakujących, żeby tak po prostu zgłosili się do różnych gier zespołowych w temperaturze 32C (słońce już nieźle grzało). Kilka minut później trwają już mecze w siatkówkę, piłkę wodną, nożną, a młody chłopak z deską w dłoni pyta każdego napotkanego – „posurfujemy?”. I chyba tylko on nie znalazł chętnego do surfowania na wodach pobliskiej plaży. Może ja tak jakoś kiedyś spróbowałbym?
16:30
Karola zdążyła się jeszcze załapać na część zabaw z polskimi animatorkami, poznała kilka rówieśniczek-krajanek. Potem znowu basen, tylko już inny, ze zjeżdżalnią. Potem ustaliliśmy plan na najbliższe dni – jutro Loro Parque. Zamawiam VW Polo na recepcji, przy okazji dowiadując się od recepcjonistki-Włoszki, że ona to lubi o wiele bardziej Polaków od Rosjan. Na końcu języka już „z ziemi włoskiej do polskiej”, ale ostateczne się powstrzymuję ...