07:00
Pobudka. Najpierw mój telefon, a potem recepcja. Karolina w miarę się zebrała, ale ja nadal nie nadrobiłem zaległości po całonocnym locie. Szybkie śniadanie, i o godzinie
08:30
czekamy na człowieka z wypożyczalni samochodów. Minutę poprzedzającą jego przyjście Karolina zdążyła wypełnić niezliczonymi pytaniami typu:
„jak długo będziemy jeszcze czekać?”
Cierpliwości raczej nie odziedziczyła po mnie;)
W wypożyczalni spotykam starszego pana, który widząc mój dowód zagaja standardowym „dzień dobry”. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że był wczoraj w Loro Parque i generalnie jest rozczarowany panującym tam tłokiem. Wspomniał jeszcze pokazy ptaków, jako niewarte spędzonego czasu, bo przez 10 minut hiszpańscy aktorzy-trenerzy odgrywają jakąś scenkę, której nikt poza znającymi hiszpański nie zrozumie, a przez pozostałe 5 minut ptaszyska po prostu latają wśród widowni bez ładu i składu. Doradził godziny popołudniowe, bo od rana zjeżdżają się do Loro liczne wycieczki z całej wyspy. Modyfikujemy więc plan – najpierw del Teide, a dopiero potem Loro Parque. Karolina nie oponuje, gdy tylko mówię jej, że na pokazy orek, delfinów i fok będziemy musieli czekać w kolejkach – wizja ta przekonuje do wyprawy pod wulkan na początku.
09:45
W połowie drogi do del Teide zatrzymujemy się w Wilfor w przydrożnej knajpie na wodę i kawę. Karolina, po półgodzinnej porcji jazdy po górskiej, wijącej się drodze, daje do zrozumienia, że chce już wracać. Wręczam jej aparat, żeby porobiła zdjęć, co powoduje ponowne nabranie chęci na kontynuowanie wyprawy.
11:00
Po przejechaniu 50km w końcu zbliżamy się do wulkanu, który robi na nas duże wrażenie, podobnie jak jego sąsiedztwo. Jego bezpośrednie okolice są ubogie w roślinność – gdzieniegdzie tylko pojedyncze, wyschnięte krzaki. Karolinie wraca energia i chce wjechać kolejką na szczyt wulkanu. Ciesząc się na tę zmianę decyzji, sprawdzam w pamięci czy zabrałem komplet cieplejszych ubrań (na górze jest około 15-17 stopni). Podjeżdżamy w miejsce skąd wsiada się do wagoników, ale mnogość autokarów zaparkowanych na parkingu nie wróży nic dobrego. Faktycznie, na dole jakieś 200 osób czeka w kolejce na … kolejkę. Widząc co się dzieje, Karolina decyduje bez wysiadania z samochodu – jedziemy dalej. Szkoda, ale perspektywa czekania w tłumie przez 2-3 godziny mogłaby przerosnąć nawet moje niezmierzone pokłady cierpliwości.
12:00
Zatrzymujemy się w kolejnym przydrożnym barze. Karolina spragniona wody, a ja potrzebuję kawy i … kurczaka po meksykańsku. Tak siedząc i pijąc obserwujemy dwóch starszych panów, którzy dopiero co przywieźli świeże warzywa, a po dostawie siadają przy stole, na którym szybko ląduje mała karafka z czerwonym winem. Do lampek dodają kostki lodu i tak delektują się tą chwilą, od czasu do czasu rozmawiając zdawkowo po swojemu. Po kolejnej serii zdjęć autorstwa Karoliny ruszamy dalej, do Puerto de la Cruz, gdzie zlokalizowany jest Loro Parque.
13:10
Po niedługim błądzeniu w samym mieście, gdzie po raz pierwszy widzimy plaże z ciemnoszarym, prawie czarnym, wulkanicznym piaskiem, docieramy w końcu do celu. Na początku opcjonalne zdjęcie z papugą, które można odebrać dopiero przy wyjściu. Potem spacerujemy ścieżkami, wśród sporego tłumu odwiedzających oraz wśród głośnego darcia dziobów przez bardzo liczne papugi. Ptaków zresztą było najwięcej, umieszczonych w klatkach wzdłuż tras. Ale to nie one mają przyciągać, tylko pokazy orek, delfinów i fok. Trochę przypadkowo udaje się nam obejrzeć drugą połowę pokazy orek. Po paru minutach wiem, że musimy tu wrócić obejrzeć całość. Podobnie jak orki, foki i delfiny również dają show na wysokim poziomie. Bardzo dużym zaskoczeniem jest pingwinarium, gdzie pod zamkniętą kopułą, symulowane są warunki takie jak w Arktyce. Chyba poza temperaturą, bo dałbym jakieś 15 stopni w klimatyzowanym pomieszczeniu. Rozczarowaniem okazuje się rekinarium, które faktycznie jest olbrzymim akwarium, gdzie wśród wielu różnych i ciekawych, trzeba przyznać ryb, jest tylko parę rekinów. Na osłodę niejako, wchodzimy do strefy Katandra, gdzie można wejść do olbrzymiej klatki z ptakami, które na dodatek niewiele robią sobie z obecności ludzi. Można podejść na odległość metra i robić zdjęcia, albo po prostu zagadać – w końcu to papugi, powinny coś odpowiedzieć.
17:00
Po pokazach fok i delfinów serwujemy sobie pełną powtórkę z największych drapieżników oceanów. I kiedy myślami jestem już przy wyjściu, Karolina obwieszcza mi, że jej marzeniem jest … bycie ochlapaną przez orki właśnie. Widzieliśmy jakie spustoszenie wśród widzów siały za pierwszym razem i mimo, że pani z obsługi odradza szczególnie Karolinie, zajęcie miejsca w tzw. „splash zone”, córka nie odpuszcza (po kim jest taka uparta?;). Pragmatycznie dokonuję więc jednej z najlepszych, jak się okazuje, inwestycji na Teneryfie i kupuję dwa olbrzymie płaszcze anty-orkowe. Po pokazie mamy „tylko” mokre nogi i częściowo buty. Inni jeszcze długo po zakończonym show ściągali ciuchy i je wyżymali.
17:30
Opuszczamy Loro. Mój poranny rozmówca miał rację – od 14-stej, zaczęło się przerzedzać, a na pokazach można było usiąść w dobrych miejscach bez oczekiwania.
Już na początku 110km trasy powrotnej Karolina zasypia i budzi się dopiero gdy nie mogę odnaleźć hotelu i miejsca do parkowania. Po mniej więcej pół godzinie jeżdżenia w kółko, okazuje się, że GPS nie jest bezbłędny, taksówkarze nie wiedzą gdzie znajduje się nasz hotel (tzn. 3-ch, których pytałem), a ja parkuję cudem przy plaży pełnej surferów.
Hotel w końcu namierzyła Karolina, a następnie ja, zwracając kluczyki, zacząłem tłumaczyć recepcjonistce, gdzie zaparkowałem, i że to wcale nie tak blisko. Szybko mi przerwała, mówiąc, że auto ma wbudowany GPS, więc firmie wynajmującej nie będzie trudno go odnaleźć. Lżej mi się zrobiło.
19:30
Przy kolacji ustalamy z Karoliną gry-plan na kolejny dzień. Rezygnujemy z porannego wyjścia na rejs jednostką „Tenerife Dolphin”, a zamiast tego wysypiamy się i po południu idziemy do parku wodnego Siam.