Dlaczego akurat do Norwegii?
Przed wyjazdem, odpowiedzi na to pytanie opierały się głównie o informacje z przewodników, i trochę z Internetu. Od dawna „kręcą mnie” fiordy, naczytałem się fantastycznych historii o Lofotach i nawet odejmując domyślne koloryzowanie różnych źródeł, zdecydowanie chciałem tam pojechać, zobaczyć, doświadczyć.
Moja opowieść to maksymalnie wierny, ale wciąż subiektywny opis tego, co przeżyłem w miejscach, które odwiedziłem.
Wyruszam z Warszawy do Bergen 20-go wieczorem. Uzbierane mile zamieniłem na przelot z przesiadką we Frankfurcie.
Już na początku robi się nieciekawie - z powodu burz nad Europą łapiemy opóźnienie prawie 1h, a nieco ponad godzinę mam na przesiadkę. Przede mną i obok mnie siedzą bardzo zdenerwowani panowie – obawiają się, że nie złapią drugiego lotu do Dusseldorfu. Kombinują, że może pociągiem, a może wynajmą samochód. Swoje emocje przenoszą ma stewardesę, ale trafili na doświadczoną – ta uspokaja ich, że burze są nad prawie całymi Niemcami i na pewno lot do Dusseldorfu też będzie przesunięty. Swoje argumenty popiera podaniem czerwonego wina „pokładowego”, czynność tę powtarza dwukrotnie w odstępach mniej więcej piętnastu minut. Panowie dość szybko „wrzucają na luz”. We Frankfurcie istotnie okazuje się, że wszystkie loty mają 40-50 minut opóźnienia – w tym mój - do Bergen.
Lot do Bergen bez szczególnych zdarzeń, ląduję kilkanaście minut po północy.