09:30
Budzę się niechętnie po 6 godzinach snu. Wyglądam za okno i po chwili mam ochotę nie wstawać. Leje znowu. Krótki spacer z parasolem po okolicy. Parę zdjęć, ale chmury leżą nisko więc nie oddają one wyjątkowego położenia hotelu. Recepcjonistka przygnębia mnie prognozą na dzisiejszy dzień – będzie lać. Po śniadaniu robię kilka zdjęć dość oryginalnego wystroju restauracji po czym niechętnie wsiadam do samochodu i kieruję się do Geiranger. Tam zaplanowane mam drugie podejście do rejsu po fiordzie, a po drodze między innymi sławna Drabina Trolli.
12:30
Skręcam na Geiranger. Chmury leżą bardzo nisko, prawie na drodze. Dużo śniegu, nie widać nic „zapierającego dech w piersiach” jak piszą w przewodniku. Docieram do Djupashytta, leżącego na wysokości 1030 m npm. Kilka zdjęć, które jak potem oglądam, to trudno jest mi uwierzyć, że to czerwiec a nie luty. Temperatura 7C. Powyżej parkingu odchodzi płatna droga do Dalsnibba – kolejnego punktu widokowego, położonego jeszcze wyżej. Odpuszczam. I tak nic nie widać. Mam nadzieję, że na Drabinie Trolli będzie lepiej.
13:20
Zatrzymuję się w punkcie widokowym, gdzie ledwo się wciskam się między dwa autobusy. Kilka zdjęć przez wiszące nisko chmury, generalnie rozczarowany jestem pogodą, bo ile można zobaczyć, gdy widoczność ograniczona jest do 50-100 metrów? Kilka minut później wjeżdżam do Geiranger i parkuję przy stanowisku promowym. Ludzi niewielu, ale co się dziwić przy takiej pogodzie. Rosnącą irytację powstrzymuję gorącą latte i ciepłą kanapką w najbliższym, i chyba też najlepszym lokalu. Deszcz pada cały czas. „Szlag trafił rejs po fiordzie” – myślę sobie.
15:00
Po dłuższym pobycie w barze wychodzę na nabrzeże. Przycumowany jeden średniej wielkości wycieczkowiec. Zagrywam vabank i w ostatniej chwili wykupuję bilet na 1,5 godzinny rejs. Przestało padać, ale zaczyna wiać, co wydaje mi się dziwne w miejscu otoczonym przez wysokie, strzeliste wzgórza. Podziwiam wodospady słuchając lektora, który przy każdym z nich opowiada jego legendę. Szczególne wrażenie robią na mnie farmy położone na zboczach stromych gór. Jeszcze w latach 60-tych mieszkali tutaj ludzie. Dzisiaj opuszczone, działają mocno na wyobraźnię. Półtorej godziny później, gdy statek dobija do nabrzeża, zaczyna … tak, zaczyna lać. Znowu. Ale rejs rewelacyjny i w sumie bardzo zadowolony, choć głodny, kieruję się do Andalsnes – zwanym w przewodniku „alpejskim miastem nad fiordem”. Za plecami zostawiam malownicze Geiranger. Przede mną 90km i około 2 godziny jazdy.