Geoblog.pl    silentknight    Podróże    MY WAY IN NORWAY: Norwegia po mojemu    SZCZYTOWANIE NA BREINSTOKOLEN
Zwiń mapę
2011
27
cze

SZCZYTOWANIE NA BREINSTOKOLEN

 
Norwegia
Norwegia, Balstad
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2054 km
 
04:30
Budzę się, ale nie z pomocą budzika. Oczywiście zaspałem. Człowiek tyle zaklina pogodę, a kiedy już jest taka jak trzeba …
Udaje mi się zmobilizować i wyjeżdżam na poranny spacer po plaży Ramberg znajdującej się 5 minut drogi samochodem. Słońce daje ostro, spotęgowane bardzo jasnym piaskiem na plaży. Woda wygląda zachęcająco więc wchodzę. Szybko okazuje się, że to co zachęcające z wyglądu, w istocie jest … cholernie zimne. Wytrzymuję w wodzie (po kostki) nie więcej niż pół minuty i wyskakuję z powrotem, nie czując w ogóle stóp. Dalej już tylko majestatycznie spaceruję wzdłuż brzegu. Tak długo jak nie napotykam fali, jest bardzo przyjemnie. I gdzie są te ciepłe prądy o których piszą w przewodniku? No gdzie?!

06:30
Zanim wracam do pokoju, odwiedzam jeszcze opustoszały port. Potem okazuje się, że placówka nie serwuje śniadań więc zjem gdzieś po drodze. W łazience ciekawostka – płatny prysznic, 5PLN za 4 minuty. Zatem będzie ekspres i pełen szacunek dla wody i środowiska. Pakuję rzeczy, w tym śpiwór, który w stanie „oryginalnie spakowanym” zajmował nie więcej miejsca niż bochenek chleba. Jak się można domyśleć, łatwiej takie coś wypakować niż spakować. Ale w końcu uporałem się z tym mikro-śpiworem. Aha, za pościel miałbym dopłacić 50 PLN. Mowy nie ma.

10:20
Wyjeżdżam z Fredvang. 10km przed Leknes spontanicznie odbijam w lewo na Glashytta. Nie jest to w planie, ale kojarzę coś z przewodnika więc jadę – muszę nadrobić około 4km w jedną stronę. Nie piszę znowu o widokach, bo są po prostu niesamowite, praktycznie przez cały czas. W Glashytta znajduję kilka sklepów z ceramiką, a co ciekawe (choć dla mnie dość umiarkowanie), to możliwość obejrzenia procesu wytwarzania tych naczyń. Nieopodal kamienisto-piaszczysta plaża – tym razem jednak nie dałem się skusić na kąpiel.

12:15
Znowu w Leknes i znowu w Pepe’s Pizza. Ta sama kelnerka na mój widok rzuca: „a to znowu pan …” i popiera stwierdzenie grymasem, który trudno określić jako uprzejmy. Żeby nie ułatwiać „miłej” kelnerce życia, zamawiam swoją nietypową kanapkę z elementami pizzy i sypaną, mocną kawę. Siadam przy większym stoliku i rozkładam mapę – trzeba przecież opracować strategię na resztę dnia. Ostatniego dnia w Norwegii – bo jutro się nie liczy - głównie będę dojeżdżał do lotniska w Evenes i leciał do Warszawy przez Oslo. W przewodniku piszą o innym szczycie na który można łatwo wejść, tyle, że muszę trochę wrócić do Balstand. 271 m npm nie robi jakiegoś wrażenia, ale po nieudanej próbie w Reine jestem zdeterminowany żeby wejść na niższy szczyt. Nawet jeśli będzie to spacerek. Kolejne godziny pokażą, jak bardzo się pomyliłem.

12:50
Odnajduję ścieżkę na szczyt. Przede mną kilkunastoosobowa grupka niemieckich turystów. Wszyscy są w wieku 50+. Ruszam, mając na nogach moje buty do gry w badmintona.

13:50
Mija godzina od rozpoczęcia wspinaczki. Ani śladu po niemieckich turystach. Według przewodnika powinienem być już na szczycie. A ja może minąłem połowę dystansu. Czyste niebo, piękne słońce i imponujące widoki. Tyle, że jestem porządnie zmęczony i obawiam się już zejścia chociaż nie wdrapałem się jeszcze na górę. Przez chwilę rozważam odwrót, tak jak zrobiło dwóch Polaków, którzy wchodzili razem ze mną. Ale ci mieli powód – jeden był w trampkach, drugi w mokasynach. Zresztą oni tak przyjechali na ryby. Jednak idę dalej, tylko co kilka metrów zatrzymuję się i siadam żeby odpocząć. Oficjalnie – żeby zrobić zdjęcia, długo celebrując dobór najlepszych nastawień.

14:45
Szczytuję. W końcu. Co jest na szczycie tej góry? Nieduży pojemnik na śmieci. Po drodze tutaj nie pamiętam żadnej wyrzuconej puszki, butelki, opakowania po batonie energetycznym (a przydałby się). Porównania z rodzinnym krajem nasuwają się same. I wypadają dramatycznie słabo.

15:00
Schodzę. Wcześniejsze obawy okazują się słuszne. Zejście jest dużo trudniejsze, a sportowe buty do badmintona po prostu ślizgają się co chwila. Co parę minut robię krótki postój, wkrótce zbliżam się do krótkiego, ale stromego i wąskiego odcinka – przy nieuwadze można z niego spaść jakieś 40 metrów. Słyszę ponownie niemieckich turystów, co mobilizuje mnie do jeszcze większego wysiłku. Docieram do w miarę płaskiego odcinka, gdzie wolno schodząc, staram się ustabilizować oddech. Nagle słyszę kroki. Mija mnie jakiś gość, który z psem zbiega (!) z góry. Wpadam w totalnie ekstremalne kompleksy. Ja mam kłopot z utrzymaniem równowagi i wydolnością moich mięśni czworogłowych, a tu …

Napiłbym się wody. Tyle, że nie wziąłem. Łatwo miało być ...

15:10
Mijają kolejne minuty, podobnie jak kolejne, mozolnie pokonywane metry. Tylko te metry dużo wolniej niż bym sobie tego życzył. Moje nogi w butach od badmintona w pewnej chwili tracą przyczepność i … prawą nogą szoruję po kamienisto-piaszczystej ścieżce. Rany, od prawego kolana w dół zaczynają krwawić natychmiastowo, najgorsza jest ta przy kostce, bo przy każdym kroku podrażniana przez … język od buta. Buta nie mogę zdjąć, nie ma gdzie usiąść, muszę iść dalej. Pokonuję ostatnie metry z wymuszonym uśmiechem na twarzy – akurat sporo osób wchodzi na ścieżkę i widzi mój opłakany stan. W samochodzie obmywam rany, wycieram chusteczkami higienicznymi i zakładam klapki. Mijający mnie ludzie prezentują mieszankę współczucia i niedowierzania. Mam nadzieję, że nikogo nie odstraszyłem od wejścia, bo warto. Zdecydowanie. A niemieccy turyści okazali się jakąś grupą zawodowych wspinaczy, ale o tym dowiedziałem się dopiero czytając oznakowania na busie jakim przyjechali.

15:35
Opuszczam okolice szczytu Breisntokolen jako zwycięzca, ale przy wysokich stratach własnych. Jadę ponownie do Leknes, by po raz 3-ci odwiedzić Pepe’s Pizza. Ta sama kelnerka, już bardziej sympatycznie, pyta się czy podać to co zwykle. Potwierdzam, po czym udaję się do sklepu obok żeby kupić jakieś opatrunki. Płacąc, nawiązuję rozmowę z chłopakiem, który akurat wielokrotnie wchodził na Breisntokolen – nieudolnie stara się ukryć swoje niedowierzanie, że niby jakim cudem mogłem się tak poturbować. Potem jeszcze przebieram się w krótkie spodenki chociaż po pierwszych paru dniach nie sądziłem, że się mogą przydać – moje „obrażenia” są widoczne dla otoczenia, ale przynajmniej nie ocieram o nie długimi spodniami …

16:30
Wyjeżdżam z Leknes. Słońce, 17C. W ciągu kolejnych 30 minut wypijam 2 litry wody – po takim wysiłku potrzebuję, jak to mówi komentator Szpakowski, „uzupełnienia pierwiastków śladowych”. Kieruję się na plaże w Eggum i Unstad, polecane jako ciekawe miejsca do obserwacji białych nocy.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (26)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (4)
DODAJ KOMENTARZ
sister
sister - 2011-12-20 22:38
ale klimaty!!!
 
zula
zula - 2011-12-22 17:09
Pechowa wedrówka choć szczęśliwie zakończona bo gdyby noga została złamana ?!
 
BoRa
BoRa - 2012-07-11 19:00
Ależ widoki!
 
silentknight
silentknight - 2012-07-13 10:43
To prawda, warto było się spocić i krwawić:]
 
 
zwiedził 3.5% świata (7 państw)
Zasoby: 51 wpisów51 31 komentarzy31 746 zdjęć746 8 plików multimedialnych8
 
Moje podróżewięcej
09.07.2015 - 03.08.2015
 
 
16.11.2013 - 16.11.2013