Po 20 minutach dojeżdżamy do naszego hotelu, w którym zostaniemy przez 5 dni - Marina*** w miejscowości Vila Franca do Campo. Marina położona jest dosłownie 50 metrów od plaży z krótką promenadą oraz od nie dużego portu. Ten dzień przeznaczamy na kwaterunek i rozpoznanie. Karolina koncentruje się na testowaniu plaży oraz portu, ja zaś testuję lokalną gastronomię w zakresie posiłków i napojów. Do gustu przypadła mi od razu AV-VA, na promenadzie, skąd mogłem z wysokości kilku metrów obserwować plażę, na której sporo czasu spędzała Karolina. Przy okazji niejako zjadłem obiad składający się wyłącznie z lokalnych specyfików. Hitem okazał się ser na ciepło z przyprawami w chrupiącym chlebie niedużych rozmiarów. O zawartość kaloryczną nie pytałem. Aha, azorskie wino - bardzo dobre.
Bardzo szybko doszedłem do wniosku, że to jest to czego nam trzeba - wszędzie blisko, spokój, niewielu turystów, brak tłoku, ładna pogoda (chociaż czytałem, ta lubi się zmieniać), absolutny brak komarów (piszą, że nie ma ich na całych Azorach) no i spokojny szum fal dochodzący przez taras w czasie gdy pisze te słowa.
Po południu ciąg dalszy eksploracji portu, a potem idziemy dalej wzdłuż wybrzeża. Po przejściu 1,5 kilometra skręcamy na centrum miasteczka, ale nie jestem pewien czy tam byliśmy. Czas tutaj płynie bardzo leniwie, nie straganów z chińskimi pamiątkami, czy też intensywnego ruchu ulicznego. Boczne uliczki w ogóle wydają się bez życia, ale jest coś co mnie urzeka w takich miejscach, trudno to teraz nazwać, może jeszcze za wcześnie na takie wnioski.
Po powrocie idziemy na kolację, a Karolina ponownie na szaro-piaszczystą plażę. Przed snem jeszcze krótki spacer do portu gdzie córka starała się wypatrzyć jakieś ryby. Portowy bar nadal był czynny, a w pobliżu, w półmroku, kilku lokalnych chłopców grało w piłkę, sprzeczając się prawdopodobnie o to, który z nich jest Ronaldo.