Po dość wczesnym śniadaniu w hotelowej restauracji skąd - bez względu na pogodę, jest genialny widok na plażę, port i ocean – idziemy na operacyjną herbatę portową. Barmanka już odgaduje co zamawiamy zanim Karolina kończy zdanie. Kładę przed córką 2 mapy pieszych tras do wyboru. Jedna, Lagoa das Furnas, biegnie wokół jeziora o tejże nazwie, należy do kategorii łatwych i zupełnie płaskich. Ulotka twierdzi, że dystans 9,2 kilometra pokonuje się w 2 i pół godziny. Druga opcja to Faial da Terra Salto do Prego, kategoria średio-trudna, 4.7 kilometra długości i półtorej godziny na przejście. Różnica wysokości od 30 do 240 metrów. Byłem dość mocno przekonany, że wybór padnie na tę pierwszą, ale pomyliłem się. Okazuje się, że Karolina woli bardziej się zmęczyć w krótszym czasie. Dodatkowym argumentem na korzyść trasy PRC 09 (Faial da Terra) jest fakt zobaczenia wodospadu oraz opuszczonego młyna wodnego.
Po godzinie dojeżdżamy do miasteczka, dość mocno opustoszałego, a wkrótce do początku trasy. Pogoda po raz pierwszy się psuje i zaczyna padać, jednocześnie jest bardzo parno. Niechętnie zakładamy przeciwdeszczowe akcesoria – ja kurtkę, Karolina ponczo z cienkiej folii. Po kilku minutach obydwoje jesteśmy nieźle spoceni. Na szczęście wkrótce przestaje padać i znowu przebija się słonce. Sama trasa rzeczywiście do łatwych nie należy, szczególnie kiedy jest mokro. Karolina jednak daje radę pokonując kolejne przeszkody, drewniane mostki i coś w rodzaju wysokich, gęstych paproci. Podziwiamy akacjową puszczę i wartki strumień, wzdłuż którego idziemy przez spory odcinek trasy. Po około godzinie natrafiamy na wioskę składającą się z kilku domków (część jest opuszczona), do której nijak nie można dojechać samochodem ani innym środkiem transportu. Nieliczni mieszkańcy muszą pokonywać dość strome podejście pieszo. Dziwnym trafem nie dochodzimy do wodospadu mimo mapy i w sumie prostej, wydawałoby się, dobrze oznaczonej trasy. Udaje się nam jednak znaleźć stary młyn wodny, stojący nieco na uboczu. Kiedy podchodzę, na piętrze bez bocznej ściany zauważam starszego mężczyznę. Pojawił się jak duch, ale odpowiedział na moje powitanie więc chyba to ktoś lokalny z krwi i kości. Pod koniec Karolina wyjmuje aparat i robi serię zdjęć: budynkom, kotom, roślinom i wyjątkowej panoramie. Oczywiście pojawienie się kotów powoduje, że sesja zdjęciowa znacznie się wydłuża. Wkrótce potem dochodzimy do auta – zmęczeni, ale zadowoleni.